Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzyk całuje nas wszystkich, bawi się nieposłusznemi kosmykami włosów Mamy koło uszu, wietrzyk chłodny i świeży od Wisły.
Po południu jedziemy na majówkę, do lasu. Fiołki są, rozumie się. Konwalje — może. Niezapominajki — z pewnością. Zbieramy te kwiatki dla Mamy, i tkliwość nas ogarnia, bo naiwne piękno tych maleństw jest wzruszające.
Słońce wśród pni leśnych, szary dym i iskry tryskają cicho z błyszczącego samowaru na zielonej polanie, złoto jaskrów i mleczów rozgorzało w słońcu, kukułka... W lesie „mieszko“ kukułka i robi sobie, co chce...
— Patrzcie, dzieci! Sarna!
Naprawdę — sarna. Przemyka się między drzewami. Zniknęła — ale my długo, długo patrzymy jej wślad, zamyśleni. Gromadka zdziwionych dzieci, patrzących szeroko otwartemi oczami, i sarna, która wyszła do nich z głębi lasu zobaczyć, co też ludzie robią na słonecznej polance leśnej...
Imieniny Mamy...
Uśmiech złoty błękitnego dnia majowego...
Cyfra szczęścia na wiosennem niebie.