Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przyjechali dla przyczyny prostej: — Na uniwersytecie lwowskim nie było wówczas fakultetu medycznego, wobec czego medyk do Krakowa przyjechać musiał, zaś jego młodszy brat towarzyszył mu dlatego, aby pod jego dozorem i opieką — nie zdać egzaminu dojrzałości.
Jest to jedna z najbajeczniejszych historyj, jakie znam.
Ojciec mego ojca, czyli mój dziadek, Marjan Bandrowski był politycznym urzędnikiem w Małopolsce wschodniej. Całe życie spędził w różnych Czortkowach, Peczeniżynach, Zbarażach, Rawach Ruskich i innych dziurach zażydzonych a wielce smrodliwych. Tego dziadka nie znałem, bo umarł, zanim się narodziłem, ale dużo o nim słyszałem. Miałem nawet sposobność swego czasu poznać jakiegoś radcę byłego namiestnika lwowskiego, który był jego podwładnym. Ów radca wielce wychwalał mego dziadka jako urzędnika, z rozrzewnieniem wspominając, iż u niego referatu poniżej pięciu arkuszy nie było, a komisja musiała trwać co najmniej tydzień. „Przyjeżdżało się do wsi“, opowiadał mi ów radca, zajeżdżało się do ruskiego księdza, bałakało się do wieczora i szło się spać. To był pierwszy dzień komisji. Następnie zwoływało się strony i wygłaszało się do nich przemowę, pouczającą je, że kłamać przed władzą nie wolno. „Strony“