Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jak strasznie mocny był ów „Sułtan-Flor“, dowodzi fakt, iż gdy jeden z tych chłopców, dorwawszy się przypadkiem dziadkowego tytoniu, skręcił sobie z niego rano papierosa i po śniadaniu zapalił, po pierwszem „zaciągnięciu się“ zleciał ze stołka na ziemię.
Tak więc, wypaliwszy parę takich papierosików, grubych jak cygaro, dziadzio szedł sobie wolnym krokiem do miasta. Tam załatwił to i owo, poczem udawał się do najlepszego, jakie tylko mogło być, biura informacyjnego, a mianowicie do słynnego na cały Kraków i „Galicję“ śniadankowego handlu Hawełki. Wprawdzie kuchnia nie była już tam bynajmniej polska; zamiast dawnego bigosu, kiełbasy z kapustą, ryby po polsku (niesłusznie „żydowską“ ochrzczonej), kiszki z kapustą, ozoru w polskim sosie lub flaków, miało się tam już „węgierski gulyasz“, „gulyasz à la Eszterhazy“, „Eszterhazy-kaposzta“, czyli bigos à la Eszterhazy, „Wiener-Schnitzel“ „Wiener Rostbraten“, „Kaiser-Schmarn“, huzarską pieczeń, wiedeńskie parówki i wieprzowe „carrée“ z kapustą i czeskim knedlem, a do tego austrjacki sikoń i pilzeńskie piwo, ale ostatecznie schodzili się tam „swoi“, a także i oficerowie austrjaccy, bardzo dumni i pyszni, lecz goli jak tureccy święci i zawsze potrzebujący zarobku. Zatem niejednokrotnie próbowano w czcigodnej piwnicy Hawełki różnych win,