Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu powyżej kostek, podniósł wskazujący palec wgórę i rzekł z poważną miną:
— Czy niewiadomo ci, że nasi się biją?
Fu Wang wzruszył obojętnie ramionami.
— Mandaryni kierują polityką, wodzowie rozkazują armjom, uczeni studjują dzieła poetów — odpowiedział.
— A głupcy myślą o głupstwach! — krzyknął wędrowiec, i oczy mu błysnęły, — Widziałem takich jak ty bardzo wielu. Jesteś inteligentny i utalentowany, a zdychasz z głodu. Przecie ja jestem twoim bratem, a nie wiem, jak z tobą mówić:
Przerwał i zaczął się rozglądać po okolicy. Znów zaczął mówić:
— Spójrz na ten buk, tam, koło tego cmentarza. Liści na nim niema, choć drzewa jeszcze liści nie zrzucają. A ten buk jak szkielet wyciąga ku szaremu niebu czarne ramiona, na których wrzeszczą głupie kawki. To są stare Chiny Mocny pień, ale więdnące gałęzie, obsiadłe przez gadatliwych głupców, gdy na północy walą w działa.
— Co to takiego? — zapytał Fu Wang.
— Działa, to matki, rodzące dzieci ogniste. Z płomienistego nasienia narodzą się Chiny nowe, w których będzie mógł żyć czło-