Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

salwa i znów cisza, niby to święta, niczem nie zmącona a przecież groźna i niesamowita... Jak tam trafiają na te pola, krwią przesiąkłe, na te rozłogi dalekie modlitwy tych, co pozostawszy w domu, błaganiami swemi idą za wojskiem walczącem! Snać Pan Bóg ma swą anielską pocztę połową, bo pewnie każdemu z tych śpiących żołnierzy śni się, że siedzi w dobrze znanym sobie pokoju, szczęśliwy i uśmiechnięty, nie żaden żołnierz straszny i srogi, ale dzieciak, chłopczyk mały, którego matka przysmakami karmi a włosy mu z czoła pieszczotliwą, miękką ręką odgartuje. — Wszystkie modlitwy bliskich stadem białych gołębi lecą w noc czarną chyżo i nieomylnie trafiają, dokąd zostały wysłane... Pieściwe słowa szepczą w uszy duszom uśpionym, snom każą stroić się w kwiaty i blaski, przywodzą na myśl wspomnienia słodkie, koją obietnicami szczęścia, śpiącym pod głowy puch podkładają i marzeniami cudnemi kołyszą, póki znów strzały nie hukną i nie postawią na nogi gotowych do walki szeregów.
Wszystkim nam się zdawało, że słyszymy zgiełk wojenny... Nic dziwnego, wszak wszyscy duszą byliśmy z braćmi na krwawem polu.
Lecz ja byłem może jedyny, któremu ten daleki huk armat w ciszy nocnej przywodził na myśl obrazy odległe wprawdzie, ale pełne słodkiej, pogodnej, idyllicznej harmonji. Wychowując się w dzieciństwie w Niepołomickiem, nad granicą rosyjską, w lecie bardzo często słyszałem podczas manewrów oddalony huk dział, w dzień czy w nocy... I kiedy ten pomruk po tylu latach znów zaczął mi brzmieć w uszach, na myśl przychodziły mi te cudne, nieskończone równie krakowskiej ziemi, lasy takie szerokie a wonne, prześliczne resztki puszczy Niepołomickiej, szeroka a zdradliwa Wisełka z kozakami uganiającymi po drugiej stronie, dworek mały — oczywiście wśród modrzewi! — i cisza i spokój i moje dzieciństwo i ludzie, którzy już dawno odeszli... Nikomu się jeszcze wówczas z Rosją wojować nie śniło! Tylko ja z braćmi zbrojnymi w łuki i drewniane pałasze, ciągnąłem przez groblę przeciw kozakom, krzycząc wielkim głosem i wywijając groźnie lancą z biało-amarantową chorągiewką. Straszliwe to musiało robić na kozakach wrażenie, bo żaden z nich nigdy ani słowem nie odpowiedział: nie śmieli.
Lato 1914 roku było tak piękne, jak wówczas w latach mego dzieciństwa i armaty grzmiały jak i wówczas grzmiały, z daleka, poważne, ponure. Tylko że dawniej usypiałem przy tym grzmocie mocno i twardo — a w lecie 1914. roku usunąć nie mogłem. Ani ja ani tyle tysięcy tych, co pozostali w domu. Czuwaliśmy w ciszy noc-