Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cześnie wielką ilość coraz zuchwalszych kradzieży kieszonkowych. Te demonstracje robiły bardzo przykre wrażenie. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż ktoś rozmyślnie i z zupełnem wyrachowaniem wzniecał pożar, podburzając najniebezpieczniejsze żywioły.
Szczytem cynizmu była jednak wielka manifestacja z powodu „zwycięstwa pod Miechowem“. Rzecz miała się jak następuje: Już w piątek, 7-go sierpnia zaczęto coś przebąkiwać w mieście o jakiemś krwawem starciu strzelców polskich z wojskiem rosyjskiem. W sobotę 8-go sierpnia jeden z członków lwowskiej komendy strzeleckiej oznajmił mi z tryumfującą miną, iż bataljon strzelców polskich starł się pod Miechowem z piechotą rosyjską i zmusiwszy ją po krwawej walce do odwrotu, zajął Miechów; wiadomość ta pochodziła od sztabu strzeleckiego w Krakowie. Kiedym się tą wiadomością, bardzo zresztą nieprawdopodobnie wystylizowaną, podzielił z mymi redakcyjnymi kolegami, odpowiedziano mi, iż według otrzymanych właśnie autentycznych i wiarygodnych informacji z Krakowa, żadna tego rodzaju potyczka się nie odbyła, wobec czego doniesienie sztabu strzeleckiego wygląda podejrzanie i nieprawdopodobnie. Nie było przyczyny nie wierzyć temu oświadczeniu, jako że dokładne obznajomienie się z istotnym stanem rzeczy leżało przedewszystkiem w naszym interesie.
Kiedy popołudniu siedziałem w kawiarni ze znajomymi, podeszła ku nam jakaś panienka — wielkie mnóstwo młodzieży chodziło wówczas przez cały dzień po ulicach — i podała nam świstek z wydrukowanem na nim maszynowem pismem zaproszeniem na zgromadzenie ludowe pod pomnikiem Mickiewicza „z powodu zwycięstwa pod Miechowem“. Nie lubię demonstracji, zgromadzeń i ścisku, zwłaszcza w lecie, a już szczególniej we Lwowie, gdzie wśród uboższych warstw bardzo rozpowszechnione jest jedzenie czosnku; ulegając jednakże namowom kolegów, poszedłem.
Do dziś dnia nie mogę myśleć bez oburzenia o tej nikczemnej, potwornej hecy, wiedząc jednak, iż Czytelnika interesuje nie moje oburzenie ale sam fakt, poprzestanę na jego możliwie objektywnem i rzeczowem opisaniu.
Zmierzchał się cudowny, letni dzień, kiedyśmy przyszli pod kolumnę Mickiewicza. Zbitą, milczącą masą stali tam ludzie, wśród których kręciły się panienki, potrząsające puszkami i powtarzające monotonnie: — Na skarb wojenny! Na skarb wojenny! — Głuchy brzęk monety w puszkach i ten wiecznie powtarzający się frazes irytował nadzwyczajnie. Nikt w Galicji nie miał nigdy zadużo pie-