Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

samemu sobie. Zaś kraj piękny, rozmaity, pełen historycznych pamiątek ożywiał się w czasie letnich miesięcy, zmieniał się jakoby w jeden wielki park, po którym krążyła miła młodzież, wnosząc wszędzie życie, wesele a czasem i dobry posiew. I tu znowu zaznaczyła się korzystnie działalność „Sokoła“ który po całym kraju rozrzucił mnóstwo mniejszych i większych, skromniejszych lub nawet okazałych gmachów, gdzie oprócz zwolenników gimnastyki, prelegentów i działaczów społecznych także i młodzi wędrowcy znajdowali schronienie i zawsze gościnne przyjęcie.
I tak na te wakacje cieszyli się wszyscy i wszyscy starannie się do nich przygotowywali. Miasto pełne było uśmiechów, okrzyków, szelestu jasnych sukien, kobiecych głosów, rozradowanych młodych twarzy, kwiatów i szczęścia. Zaś nad wszystkiem, nad światem pięknym, przyozdobionym soczystą zielenią drzew, rozciągało się niebo przejasne, intensywnie błękitne, rzucające w przestrzeń ciepłe błyski i srebrzyste migotania.
Ale ten wesoły i pogodny nastrój nie trwał długo, bo oto na ulicach miasta pojawili się goście, którzy nie przychodzili ani z dobrą wolą ani z przyjaznem słowem.
Gdzieś około południa na ulicach dały się słyszeć dźwięki muzyki. Nie zwrócono na to uwagi, sądząc, że jestto zapewne jakaś kolonja wakacyjna w tryumfie przeciągająca z muzyką przez miasto. Był to widok o tym czasie częsty — na czele orkiestra uczniów gimnazjalnych, kilkunastu smukłych wyrostków w granatowych gimnazjalnych mundurach z połyskującemi w słońcu mosiężnemi trąbami i dobosz z wielkim bębnem, maszczący suto marsz obfitem „bum-bum“, a za nimi długi „hufiec“ dzieci z chorągiewkami, trzymających się za ręce, uśmiechniętych, ucieszonych lub przejętych powagą chwili, wybierających się z kamiennej pustyni miasta gdzieś daleko, gdzie szumią lasy, strumienie górskie i ciepły wiatr, który opala pięknie pełne policzki. A dokoła Lwowianie, motylkowate, uśmiechnięte ładne kobiety z błyszczącemi oczami, panowie szykowni aż zanadto, mieszczany opasłe i chytrze dobroduszne, proletarjat lwowski — wszystko patrzące na dzieci z zadowoleniem, ożywione muzyką i ucieszone myślą, że przecież robi się coś dla biednych i że to jest przyjemnie. Gdzieżeś był, o malarzu lwowski, że nie widziałeś tego promienia słońca i dobroci w ulicach lwowskich, tego uśmiechu lata, barw i poczciwości ludzkiej, tych rozradowanych słońcem domów, fruwających chorągiewek czerwono-białych, zarumienionych wzrusze-