Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się tak z cudzym honorem nie ceremonjują. Tam się przychodzi przeważnie wtenczas, kiedy męża niema w domu.
— A cóż nowego słychać na szerokim świecie? — zapytał ksiądz. — Co pan widział nowego, co słyszał de publicis?
Zagórski uśmiechnął się.
Bo ze strony dziekana to nie była wyłącznie chciwość nowinek. Informacje przecież miał, prenumerował kilka pism. Naturalnie, w małem miasteczku ludzie zawsze byli ciekawi, co się w wielkim świecie dzieje. Teraz jednak ta ciekawość miała zupełnie odmienny, szczególny a bardzo miły charakter. Zależało nie tyle na tem, co się w kraju dzieje — bo to było wiadome powszechnie — lecz jakie kto przywozi wrażenia. Widać już gdzie poprawę? Układa się jakoś to życie? Gdzie się dzieje lepiej? Gdzie już czyściej, jaśniej? Niby — można mieć nadzieję, można mieć wiarę?
Naturalnie, Zagórski opowiadał. Że przecie mimo wszystko, pod wielu względami poprawę już znać. Że jest bardzo wiele łajdactwa, ale także bardzo wiele pracy. Że naogół dusza polska nabiera śmiałości, rozmachu, rozpędu, że polskość twardnieje, krzepnie, zyskuje sobie coraz to nowe tereny, że życie rozwija się i mnoży coraz bardziej.
— Nie do wiary poprostu, jaki wszędzie kolosalny ruch, jakie masy ludzi na dworcach, w restauracjach, na ulicach, w teatrach, w kawiarniach, w kinematografach. Wszystkiego wciąż zamało, wszystko przepełnione. Warszawa to poprostu Paryż!