Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zaucha kilkakrotnie obszedł dokoła ów dom, tego olbrzymiego trupa, leżącego w pośrodku bulwaru. W jego wnętrzu nie było już nic, coby mogło przypominać dom mieszkalny. Na ziemi leżały gruzy czarne, białe, czerwone, straszne, ciężka, bezkształtna nicość, która zmiażdżyła wszystko i zasypała piwnice. W dawnych pokojach było coś w rodzaju azjatyckiej pustyni: twarde gruzy, na których ani trawa nawet nie porasta. Nastrojowiec byłby sobie w wyobraźni zmyślił psa, albo bodaj żebraka, gmerzącego wśród zwalisk — widocznem jednak było, że tu niema nawet myszy. Zainteresowany tym pomysłem Zaucha, rozglądał się po ruinach z myślą, czy bodaj bandyta ścigany mógłby tu znaleźć schronienie przed słotą — ale zwaliska przysypał śnieg. Zniszczenie było zupełne.
Tu do ostatniej chwili, do ostatniego człowieka bronili się bohaterscy „junkrzy“, uczniowie szkół oficerskich, i nieliczni, pomagający im, oficerowie ochotnicy. Zaucha w myślach widział tych młodych ludzi, młodą inteligencję rosyjską, często nawet bez przekonań politycznych, w żołnierskich szynelach z otoczonemi srebrem, czerwonemi lub ciemno-niebieskiemi szlifami na ramionach. Czego ta młodzież broniła? Czy wiedziała, czego broni? Czemu żywą barjerą swych młodych ciał przecięła drogę przyszłości? Żołnierz, pełen zapału lecz kiepski, bo niewytrzymały, żołnierz młody, więc, jak cała Rosja, zapatrzony w przyszłość i wszystkiego od tej przyszłości spodziewający się, gdy godzina wybiła, przyszłości tej nadstawił ostrze swego bagnetu! Dlaczego?
A zmiłowania nad nim nie było. Nie osaczono domów, nie odcięto ich, nie próbowano wziąć „jun-