Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ostatki! — rzekł, stawiając świecę na stole i napełniając szklanki. — Pij!
Drozdowski osunął się na głęboki fotel.
Popiołka, wielki i czarny, chodził po pokoju.
Pili żywo.
— Słuchajno! — odezwał się naraz Popiołka, stając przed Drozdowskim. — Ja cię przecież nie zmuszam. Połóż tu rewolwer, każę cię pocichu wypuścić, wyłżesz się Łotyszom... Wódką i tak od ciebie jedzie, wezmą cię za jakiegoś zapóźnionego pijaczynę i puszczą cię...
— Nie gadaj! — wybełkotał Drozd.
— Żołnierz z ciebie jest żaden. Tyle, że huku i dymu narobisz. Poszedłbyś sobie do domu, przestałbyś pić, możeby z ciebie był zczasem bodaj przyzwoity bileter teatralny... Nie każdy musi być zaraz biskupem lub jenerałem... Śmiej się z tego...
— Za późno. Nie mam już nic do uratowania. Nie boję się śmierci, nie wierzę w sny Hamleta. Chcę mieć spokój... I chcę widzieć, jak ty będziesz umierał.
— Aha!
Popiołka zatrząsł się.
A Drozd piłował swym drewnianym głosem:
— Znęcałeś się nade mną, nazywałeś mnie tchórzem, chociaż ja miałem odwagę i siłę znosić swe życie, jak mogłem. Ty tej odwagi nie miałeś. Ja za krzywdy swoje nie mściłem się na nikim, ty się mściłeś... Twój rachunek na świecie jest z pewnością wyrównany... Teraz przychodzi śmierć... Nie miałeś odwagi skończyć sam z sobą... Wzywałeś na pomoc mnie... tę czarną małpę, Agnes... Wyrabiałeś błazeństwa...