Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zrobił się rozruch. Ktoś wstał, ktoś się posunął i wtedy Zaucha ujrzał odważnego kaznodzieję.
W przejściu — między ławkami a ścianą wagonu stał wyprostowany młody człowiek wysoki, strzelisty, ale mocno zbudowany. Ubrany był w zniszczony szynel sołdacki, poplamiony i obdarty i w białą „papachę”, zsuniętą na tył głowy. Kiedy się rozległy pogróżki, nie drgnął, nie spojrzał nawet w stronę krzyczących, lecz patrzył w okno, jakby w niem widział coś bardzo zajmującego.
Pogróżki były płonne. Nikt nie podniósł ręki.
Żołnierze umilkli.
Wówczas młody człowiek zwrócił się znowu ku swemu audytorjum i przez chwilę w milczeniu patrzył żołnierzom w oczy.
Miał białe czoło, szeroką, ogorzałą twarz, trochę chłopską, lecz śmiałą, szczerą, męską i pod cienkiemi łukami brwi wielkie, rozpalone, niebieskie oczy, smutne i pełne żalu, oczy chłopca, nabrzękłe łzami.
Zaczął mówić mocnym, żołnierskim głosem:
— Czto tut burżuj? Kakije kapitalisty? Kapitaliści dawno już uciekli, a ten kto tu został, kto z wami jedzie w tym wagonie, kto do was mówi otwarcie, to ani burżuj, ani kapitalista, bądźcie pewni. Ja... es-er! A czy jestem oficerem? Tak. Trzy razy miałem nieszczęście doznać tego zaszczytu, trzy razy, a gdy o tem mówię, nikt wierzyć nie chce. Mianował mnie oficerem car, Kierenskij zatwierdził mnie, a teraz pułk mnie wybrał, ale ja jadę do pułku z prośbą, niech mnie puszczą, nic zrobić nie mogę, dowierja niet. W pułku wszystkiego sześciuset ludzi zostało...
— Bywa, że i stu pięćdziesięciu nie naliczysz! — rzucił ktoś.