Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rych oczu, przyjął ich chłodno i z rezerwą. Sam w niczem pośredniczyć nie chciał, informacje dawał skąpe i ogólnikowe. Trzeba było mieć rekomendacje od pewnej instytucji, od pewnego komitetu.
— Zniechęcić nas Francuz chce! — rzekł Zaucha, gdy wyszli na ulicę.
— Nie zniechęci! — odparł Chrobak. — A może boi się? Może sądzi, że jesteśmy prowokatorami?
Teraz trzeba się było starać o wymagane polecenia, co też nie przychodziło tak łatwo. Musieli szukać kompetentnego „dostojnika”. Szukali. W normalnych warunkach takie „wydeptywanie ścieżek” byłoby co najwyżej nudne, teraz jednak wymagało faktycznie niemałej energji. Chodzenie o głodzie po ogromnej i rozrzuconej Moskwie męczyło i wywoływało głód, którego nie było czem zaspokoić. Budziła się wciąż podniecona drażliwość i skłonność do kłótni. Zauważywszy to Zaucha, wziął się ostro „za pysk”. Nie narzekał, nie jęczał, bez skrzywienia łaził cierpliwie, gdzie mu kazano, ale Chrobak nie panował nad sobą, narzekał, wygadywał, aż wreszcie pewnego poranku, mając na śniadanie za całe pożywienie znów czystą herbatę bez cukru, rozpłakał się.
— August, wstydź się, jak można — mitygował go Zaucha, z żalem patrząc na tego wielkiego chłopa, chlipiącego nosem jak dziecko. — Teraz właśnie musisz się zdobyć na siłę i wytrzymałość!
— Ja już nie mogę! — skarżył się Chrobak. — Ja nigdy nie byłem taki głodny.
Istotnie — wychudła jego jasna twarz stała się popielata.
— Więc nie pójdziesz ze mną?