Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prawdopodobnie! I to ja wam daruję. Daleko z tem zajdziecie.
— Dziwne rzeczy! Zaucha nawracać cię chciał, przyjaciel twój niby, a ty go tak łatwo wydajesz!
— Przyjaciel! — pogardliwie bąknął Popiołka. — Ja mogę zginąć za dwa, trzy dni — będę się troszczył o los jakiegoś „burżuja“, co z nim po mojej śmierci się stanie! I cóż mnie to może obchodzić? Agnes, gdyby rodzonym moim bratem był, cóż mnie on obchodzić może, gdy umrę? Pomyśl tylko, dziewczyno głupia, czem mnie straszysz. Nie, zupełny brak talentu, bezmyślność skończona...
Omal że zębami nie zgrzytnęła.
— A swoją drogą ty musisz dużo wiedzieć! — szepnęła po chwili. — Poprostu — zasieki druciane w mózgu pobudowałeś.
— A wiem, wiem dużo i coś niecoś mogę ci nawet powiedzieć...
— Naprzykład?
— Kanalja jesteś!
— Przecie coś! — uśmiechnęła się.

XXXII.

Smutne były w tym roku Wielkanocne Święta, smutne i głodne. Tylko nieliczni bogacze wyjątkowo mogli sobie pozwolić na tradycyjny „kulicz“ i „paschę“. Biedne, małe i niepozorne „baby“, upieczone z wyskrobków dawnych dostatków, okryte serwetami, niesiono do cerkwi ukradkiem, aby nie budzić zawiści i mściwej, zazdrości biedniejszych — a zdarzało się, że głodni czy źli ludzie napadali na niosących je i zabierali nawet te nędzne bułki. Podczas