Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

których nie mogą wypełnić... I za to się mszczą... Krwawo!
— Więc to tak niebezpieczna historja?
Niwiński pokiwał głową.
— Ilu oficerów i łączników już zginęło, ile kurjerów, chłopców dzielnych, Polaków dobrych... I nikt nigdy nie będzie nawet wiedział, gdzie leżą, nikt się o nich nie upomni, nikt nie zażąda zadośćuczynienia za męki im zadane. To nic, że rozstrzeliwują, jak psów, gdzieś pod płotem, czy za wychodkiem stacyjnym na kupie nawozu, to jeszcze nic... Przeważnie torturują dla wydobycia zeznań w śledztwie, a po śledztwie torturują dla własnej przyjemności. Słuchajcie, nie bluźnię! Męka Chrystusa niczem jest w porównaniu z temi męczarniami, w których streszcza się cała odwieczna, niepojęta nienawiść Moskala do Polaka i jego zwierzęca, dzika dusza. Nie bójcie się, nie robi nam nikt łaski na świecie! Za pomoc drogo płacimy Francji najzacniejszą krwią swej młodzieży! Ale — coś się robi! A kto z nas jest w tej robocie, ten wie, że wcale nie jesteśmy tak bezsilni, jakby się zdawało. Powiadam wam, Zaucha, Polacy — to morowy naród!
— Co mówicie? Istotnie?
— Co za ofiarność! Co za bogactwo poświęcenia! Jaki bajeczny, wielkopański gest cichego bohaterstwa! Pomyślcie, wyobraźcie sobie dwudziestoletniego chłopca, ubranego jak zwykły żołnierz, udającego sołdata rosyjskiego. Gdzieś na jakiejś stacji czy w herbaciarni — łapią go. Sam jeden wśród mrowia wrogów. Dom, swoi — daleko, pojęcia nawet nie mają, nie przypuszczają, że jego, pieszczonego, głaskanego po głowie, na tortury bierze jakaś