Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sobie poprzestać. Wierzę niezłomnie, że dusze nasze są niezmiernie piękne i szlachetne, ale w materji — łamią się w czyny niezrozumiałe, czasami potworne. Miłość odgaduje to piękno duchowe, chce mu dopomóc do zwycięstwa. Niech pan sobie wyobrazi, że pan jest na wyspie nimfy Circe i w jakimś wieprzu odgaduje pan swego brata. Mówi pan do niego jak do człowieka i on może pana nawet rozumieć, chciałby się dać poznać, a zachowuje się jak świnia. Nie może rozbić tej swej powłoki. To, proszę pana, stosuje się tak samo dobrze do mnie, jak, i do innych...
— A cóż z tem wódka ma do czynienia? Czy to nie ona jest właśnie ową Circe?
— Powierzchownie rzecz biorąc — tak. W gruncie rzeczy jednak — właśnie ona pomaga zaklętej w człowieka duszy zapomnieć o ciele. Przynajmniej u mnie. Pan mówi — wódka. To nie jest wódka — to jest cicha, wielka, gorejąca rzeka, którą płynę ja, liść. Nade mną niebo mieni się, jak w tem oknie. Gęstnieje zwolna w zmrok szaro-błękitny, później stanie się ciemno-niebieskie, wreszcie czarne. Z ciemności rodzą się gwiazdy. Nie potrzeba mi firmamentu niebieskiego. Krew na siatkówkę mego oka rzuca nigdy nie powtarzające się obrazy, cały wszechświat goniących się i ścigających gwiazd, komet, słońc i księżyców. Czem-że są one gorsze od tamtych świateł w przestworzu?
Popijał zwolna wódkę i mówił coraz bardziej do siebie.
— Widziałem, jak pan przyglądał się mojej żonie. Nie jest pokaźna. Pan Bóg się na nią nie wysadził. Ja sam — choć wiem, choć znam tajemnicę, a tajemnicę swoją ma każda istota — dziwię się nie-