Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śliskim, czarnym szezlongu, z pod którego starej, popękanej ceraty tu i owdzie brudne kłaki wychodziły, kłaki-flaki... Otóż na tym szezlongu, na którym zkolei chrapało kilkudziesięciu lokai, z nogami cuchnącemi potem i woskiem od ciągłego froterowania, stała się rzecz wielka i święta.
Głos Popiołki świstał ironją i szyderstwem.
— Pierwsza noc prawdziwej miłości poczciwego Wiktora!
— Popiołka! — poruszył się na swem krześle Drozdowski. — Jakże można?
Popiołka utkwił w nim jakby przygasłe w tej chwili spojrzenie swych czarnych, bolesnych oczu.
— Co? Jak można? — zapytał sennie. — Zobaczysz. Wszystko można, jeśli się chce. Słuchaj-że dalej:
— Ten stary szezlong, nasiąknięty potem kilkudziesięciu niewolników, bitych czasem po gębach i na śliskich salonach odtańcowujących co rano swój taniec, stał się dla tych dwojga młodych ludzi gilotyną; pojmujecie mnie? Prawdziwą gilotyną. W pierwszej chwili — nie! W pierwszej chwili — to był raj! Bo pokazało się, iż „młodsza”, tak mężnie przez młodego Wiktora zdobyta, była panną, prawdziwą panną!
— Choroba burżuj!
— Wcale nie! — bronił Popiołka. — Ta dziewczyna, rozumiecie, to był taki chytry, brudny warszawski drań.
— Popiołka! — krzyknął prawie błagalnie Drozdowski.
— Był drań, słowo honoru ci daję! — zapewniał Popiołka. — Dziewuszka, która dawno już my-