Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystkich kątach i na zakrętach korytarzy, pilnie dawali baczenie na gości.
Zaucha minął oświetlone elektrycznie podwórze i wszedł do klubu.
Zastał zwykłą w kołach anarchistycznych mięszaninę: wyrostków w mundurach gimnazjalnych, półinteligentów-żołnierzy, młode panienki, dużo żydów, garstkę marynarzy, sporo obwiesiów o paskudnych gębach, a także młody proletarjat z okolicznych domów, służbę, kucharki, pokojówki — stałą i znaną klientelę podlejszych teatrzyków kinematograficznych. W oczekiwaniu odczytu publiczność ta wałęsała się po całej willi, rzęsiście oświetlonej. Jak w „promenoirze“ przedmiejskiej tancbudy, rytmicznie szumiały kroki przechadzających się w cudownej sali ze stuletniemi, rzadkiemi palmami, oświetlonej dziesiątkami żarówek w kryształowych żyrandolach i pozłocistych, bronzowych „bras“. W oszklonej werandzie, wychodzącej na również oświetlony ogród, gromadka szmatławych i nieogolonych wodzów ludu rozmawiała z ożywieniem o sprawach partyjnych i zagadnieniach nowego życia. Nastrój panował uroczyście sensacyjny, nieprzyjemny i błazeński. Dla spotęgowania go, rozstawieni po kątach i korytarzach ponurzy i z głupiemi minami klubowcy od czasu do czasu wydawali przeciągłe okrzyki i czynili groźny chrzęst bronią.
Włóczył się Zaucha po tych pięknych salach z uczuciem wstydu i niesmaku. Z takiem samem uczuciem siedział raz w cyrkowej budzie, przyglądając się produkcjom człowieka, piszącego jedyną nogą, jaka mu ze wszystkich przednich i tylnych odnóż pozostała. Czasem myślał — po raz setny