Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czących, dyplomatycznych zdań i chuchając w zziębnięte dłonie, zaszywał się w swój kąt, grzejąc się w cieple natłoczonych ludzi.
W miarę jednak, jak coraz dłuższym stawał się ten korek, zatykający ciasny korytarzyk, pasażerowie, znajdujący się w nim, posuwali się naprzód. Stłoczona masa ludzka ugniatała się, jak kapusta w beczce. Działo się to niezmiernie powoli, niewidocznie, tak, że nikt kroku naprzód nie zrobił, a jednak a jednak po pewnym czasie Zaucha o duży krok już oddalił się od drzwi i stanął u wejścia do malutkiego korytarzyka, prowadzącego do wozu.
Nareszcie kiszka ta tak się zatłoczyła, iż absolutnie już nikogo nie można było wpuścić. Wybuchło parę gwałtownych utarczek słownych, aż zapóźnieni podróżni, widząc bezowocność swych ataków, zaczęli wóz przepełniony omijać.

II.

W zatłoczonym ludźmi wagonie panowała cisza.
Zrazu brzęczało kilka kłótliwych głosów, wadzących się o to, jak i gdzie najwygodniej ułożyć pakunki. Z rozmowy i akcentu można się było domyśleć, że to do drogi dalekiej układają się Syberyjczycy. Po jakimś czasie kłótnia ustała. Czasem szczęknęła blaszana zapalniczka i błysnęła żółtym płomykiem w ciemnościach, żarzyły się papierosy, ciężko dyszały szerokie piersi. Zresztą można było myśleć, że ludzie śpią.
Zaucha wiedział, że nie śpią. Przyczaili się tylko w ciemnościach i myślą. O czem? O sobie, o swych dziwnych przygodach na kruszącym się froncie,