Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cówki, do pewnego stopnia osaczające plac i gmach sowjetów. Gdzie niegdzie wille roiły się od ludzi, gdzieindziej pozycji pilnowały niewielkie oddziałki, zbrojne, aprowizowane, senne i nie ruszające się z miejsca, a wystawiające straże — jak na warcie.
Jednakże wstęp do tych twierdz bynajmniej nie był trudny. W organizacji napół konspiracyjnej, a rozszerzonej zbyt nagle, składającej się z żywiołów, nie uznających żadnej organizacji ani władzy, o kontroli poważnej nie mogło być mowy. Ludzie nie znali się, nie wiedzieli, czy mają jakich zwierzchników czy nie, sami sobie niedowierzali, nie wiedzieli, co o sobie myśleć, niejednokrotnie popisywali się i chełpili swobodą ruchów, niczem niby nieskrępowaną. Więc Zaucha bez ceremonji i obawy wchodził, gdzie chciał, nie nagabywany przeważnie przez nikogo, a jeśli — to puszczany za lada wymówką.
Był więc w osobniaku słynnego miljonera Morozowa, gdzie teraz rozlokowało się przeszło dwustu „czarnych gwardzistów“. W pięknych pokojach pałacu panował już koszarowy, kapuściany zaduch, nieład, brud i nieporządek, ale, na oko, nagromadzone w nich skarby i arcydzieła sztuki znajdowały się jeszcze w komplecie, tyle tylko, że poznikały mniejsze przedmioty, jak popielniczki i różne bibelociki.
Zkolei zaszedł na Powarską, do gustownego, czterema pięknemi karjatydami podpartego „osobniaku“ Zeitlina, zajętego przez „Niezawisłych“. Kręcący się przed okazałemi, żelaznemi wrotami ciężko zbrojny „anarch“ najmniejszej uwagi nie zwrócił na Zauchę, który też podążył wprost ku wejściu, a minąwszy podwórze znalazł się w sieni, przed szeroką, ka-