Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Teraz Zaucha wiedział już, co to była za myśl.
Szedł rozciapkanem błotem ulicy i tak to błoto czuł pod stopami, jakby dusza jego szła po niem boso.
Cóż to za ohydna rzecz — człowiek!
I w jakimż strasznym kale więźnie, porusza się, żyje! Jak mu z tem dobrze! Jak niewyczerpana w pomysłach jest ta podłość jego, wiecznie czynna, niezmordowana, pełna inicjatywy.
On sam też nie był bez grzechu. Miał na sumieniu niejedno, na myśl o czem rumieniec wstydu występował mu na twarz. Nie były to zbrodnie, lecz codzienne, szubrawe podłostki, tak marne i nędzne, że czasem aż żal ogarniał, iż na Sądzie Ostatecznym nie będzie się można niczem innem popisać. Zaś obserwując wszystkie swoje upadki, zauważył, że grzech jest przedewszystkiem niesłychanie banalny, niezmiernie wypracowany, szablonowy i pozbawiony wszelkiego wdzięku. Gdy późną nocą, spać nie mogąc, robił czasem z jękiem w duszy rachunek sumienia i analizował te swoje grzechy, widział taką ich pustkę bezgraniczną, takie wyświechtanie i taki typowy „brak talentu“, iż ogarniała go zgroza. Kwestji przecie żadnej nie ulega, iż każdy człowiek nieledwie od dzieciństwa zupełnie dokładnie wie, co ma robić i jaki byłby najpiękniejszy czyn jego życia. Wie także, iż ma siły po temu i tylko on jeden wie, jak ten swój czyn urzeczywistnić. Mimo to — nie podniesie swego sztandaru, lecz paćka go w błocie, jakby rad niezmiernie, że on się szarga, a im bardziej ten sztandar zmienia się w mokrą, wstrętną płachtę, tem bogatszem staje się — doświadczenie i uśmiech pogardy dla samego siebie. I jakby się bez tego obejść nie można było.