Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niebios... Gdyby uwierzyć! Gdyby móc! Ale na to musiałbym znów stać się dzieckiem...
I to się zdarza! — rzucił emeryt.


XV.

Gdy tak raz wieczorem rozmawiali w mrocznej i zimnej szynkowni, zajechał przed oberżę samochód, na schodach dał się słyszeć głos kobiecy i męski, a w chwilę później weszła do lokalu —
Dama!
Tak, dama. Ale ona nie weszła, tylko jakgdyby się zjawiła.
W jednej chwili wszystko od niej pojaśniało, zabłysnęło, zagrało barwami, zapachniało. Ona sama była kłębkiem czarownych barw, blasków, śpiewnego uśmiechu i jasności. Oczy miała ta zjawa jak klejnoty, drogie kamienie patrzyły z pierścionków jak oczy, rączki były ni to kwiaty, ni to motyle, drogie futro łasiło się do niej, niesłychana jakaś czapeczka siedziała na jej ciepłych miedzianych włosach lekko, jak ptak.
— Lala! — wykrzyknął Polata.
— Przyjechałam cię zobaczyć, warjacie! — zaświegoliło zjawisko — Widzę, że żyjesz! No, to chwała Bogu, wszystko dobrze! To grunt. Nie znacie się? Reżyser Robisz... Prowadźże nas do swych apartamentów! Jakże się masz? Wyglądasz doskonale.