Strona:Jarema.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zarumieniła się tylko, i od téj chwili bynajmniéj lunatyzmn swego się nie wypierała.
Nietylko we śnie, ale nawet i na jawie były te oczy zawsze na pół przymknięte. Zdaje się, że znowu cała wina ciążyła na tych zbyt długich rzęsach. We śnie nie mogły się one przymknąć szczelnie, a na jawie znowu nie pozwalała ich ciężkość, aby się zupełnie otwierały.
Były to dziwne, czarujące oczy. Kilku dworzan szalało za temi oczyma, nie mówiąc już nic o tych dołkach różowych, które za każdym uśmiechem otwierały się, jak łapki dla nieostrożnych, na téj pięknej i zawsze świeżéj twarzy. Nic więc dziwnego, że Jmpan Krzysztof powziął affekt do panny, która miała takie oczy i takie dołki zdradliwe na buziaku.
Dotąd wyglądało wszystko na pozór spokojnie, Panna Dorota modliła się przykładnie w kościele rano i w wieczór całowała rękę swojéj dobrodziejki, a z towarzyszkami była nawet wesoła. Kto jednak lepiéj jej twarzyczce się przypatrzył, ten widział tam bladość, niezwykłą i dwa nieznaczne fałdziki na czole, które są oznaką, że kobieta nie zawsze jest w zgodzie z sobą i światem. Nawet dawna wesołość odstąpiła ją, a pieśni, które przy klawikordzie śpiewała, były smutne i rzewne. Wesołe sąsiadki mówiły między sobą, ze lunatyzm panny Doroty wzmaga się coraz więcej, i że nawet wtedy ją niepokoi, gdy księżyca niéma na niebie.
Pan Krzysztof sprawował się wzorowo. Rano śpiewał godzinki; na nieszporach pomagał na chórze organiście. Marszałek dworu zauważył tylko, że przy stole jednym łykiem czasem wypróżni kielich, czego