Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale teraz było już wszystko jedno. Bo Maciuś sam przecież się przyznał.
Długo mówił oskarżyciel:
— Trzeba koniecznie zabić Maciusia, bo inaczej ani porządku, ani spokoju nie będzie.
— Czy Maciuś chce, żeby teraz ktoś mówił w jego obronie?
Żadnej odpowiedzi.
— Czy wasza królewska mość życzy sobie, aby ktoś zabrał głos w jego obronie? — powtórzył przewodniczący.
— To niepotrzebne zupełnie — odpowiedział Maciuś. — Godzina jest późna, szkoda czasu: lepiej spać się położyć.
Maciuś powiedział to wesołym głosem. Nic nie dał po sobie poznać, co się w jego duszy dzieje. Postanowił być dumny do końca.
Sędziowie wyszli, niby się tam w drugim pokoju naradzali — i wrócili z wyrokiem:
Rozstrzelać.
— Proszę podpisać — rzekł przewodniczący.
Żadnej odpowiedzi.
— Proszę waszą królewską mość o podpis, że sąd odbył się podług prawa.
Maciuś podpisał.
Wtedy jeden z tych panów we frakach i rękawiczkach rzucił się nagle na ziemię, objął nogi Maciusia i płacząc, wołał:
— Królu ukochany, przebacz mi moją podłą zdradę. Teraz dopiero widzę, cośmy zrobili. I wiem, że gdyby nie nasze nikczemne tchórzostwo, nie oni, ale ty sądziłbyś, jako zwycięsca.