Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moja panienko, dlaczego tyle sklepów jest zamkniętych.
— Bo wszystko ukradli. Policji niema, wojska niema. Łobuzerja włóczy się po ulicy i grabi. Co kto miał, zaniósł do domu i schował.
Wstąpili na dworzec kolei. Na środku leżał rozbity pociąg.
— Co to się stało?
— Zwrotniczy poszedł grać w piłkę, a naczelnik stacji poszedł łowić ryby. A maszynista nie wiedział, gdzie hamulec ratunkowy. I ot: stu ludzi zabitych.
Maciuś zagryzł wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem.
Niedaleko dworca był szpital. I tu niby dzieci opiekowały się chorymi. A doktorzy, jak mieli mniej lekcyj zadanych, wpadali na pół godzinki. Ale to niewiele pomogło. Chorzy jęczeli i umierali bez pomocy, a dzieci płakały, bo się bały i nie wiedziały, co robić.
— No cóż Maciusiu, wrócimy chyba do pałacu?
— Nie, muszę iść do mojej gazety rozmówić się z dziennikarzem — odpowiedział Maciuś spokojnie, ale widać było, że się w nim wszystko gotuje.
— Ja nie mogę tam iść z tobą — powiedział smutny król, bo mogą mnie poznać.
— Ja niedługo wrócę — powiedział Maciuś i szybko iść zaczął do redakcji.
A król popatrzał za nim, popatrzał, pokiwał głową i wrócił do pałacu.
Maciuś nie szedł teraz, a biegł. Ręce zacisnął w pięście i czuł, jak odzywa się w nim krew Henryka Porywczego.