Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w garść, rozstawił nogi, ale udaje, że nie może udźwignąć.
— Za ciężkie, — woła galerja. — Przynieść co innego.
Lokaje chcą zabrać. Ale Kajtuś ich pchnął, aż się potoczyli. Zrzuca marynarkę, posyła ręką pocałunek w stronę galerji, — wydaje okrzyk, — podbiega, — chwyta ciężar jedną ręką. Podniósł, podrzucił, chwycił, — dwa razy lekko wywinął w powietrzu. Cisnął na piasek.
Żelazne kule z głuchym łoskotem wbiły się w ziemię.
— Więc co? — Zgadzacie się — woła czerwona maska do publiczności.
— Przyjmujemy! — Zgadzamy się.
— Dobrze. — Niech walczy.
Murzyn zakłopotany patrzy na Kajtusia. — On jeden może poznał, bo dziki wierzy w czary.
— Czarny się boi. — Patrzcie. — Niech żyje Czerwona Maska!
Orkiestra zagrała.
W te pędy posłali po ubranie sportowe.

Kajtuś niedbale atakuje, murzyn opędza się tylko, jak przed natrętną muchą. — Widać, że na niby się broni. — Biały pan wie, co robi, biały pan jest mądry: jakiś kawał urządził z tym drągiem i kulami.
Ale galerja czujna, — nie pozwoli się lekceważyć.