Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i z długiego korytarza prowadzą drzwi do małych pokoików, gdzie sypiać będą po kilku razem. A już nikt nie wie, co to jest weranda, o której tyle słyszeli.
Leon Kopeć, którego Achcyk później nazywał Kopiejką, — poczuł głód srogi, Lewiński dał mu pięć obwarzanków; a Boćkiewicz zajada chleb z masłem i mówi trochę do siebie, a trochę na próbę i do dozorcy:
— Ja nigdy jeszcze nie jechałem koleją.
— A przyjemnie jechać koleją?
— Przyjemnie, — mówi Boćkiewicz i zajada chleb z masłem.
Mały Sulejewski, nie przeczuwając zgoła, że niezadługo będzie mężnym kapitanem okrętu — popłakuje z cicha i nos rękawem wyciera: siostra przyrzekła, że na kolonię go odprowadzi, tymczasem poszła, samego zostawiła. Och, losie, losie!
— O, patrzcie, jak owies.
— To żyto, ośle, nie owies.
— A ty co?
Pociąg z hukiem wielkim przez most przejeżdża — i zaraz ktoś zapytuje: „Jak się ta Wisła nazywa?“
Słupy wiorstowe liczą, spierają się, czy mila ma siedm, czy czternaście wiorst — i coby się stało, gdyby tak chłopak wyleciał.
— Stacya Goworów!
Malcy siadają na fury; starsi pójdą pieszo, bo do Wilhelmówki niezbyt daleko.
Słońce zachodzi, chłodny wietrzyk wieje. — Dalej w drogę.
Kto ma w Zofiówce siostrę, albo kuzynkę, ten zapytuje, czy przechodzić będziemy koło Zofiówki i czy dziś jeszcze pójdziemy do dziewcząt.