Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łował usta cudnej węgierki, to znów zrywał się, rzucał, wywijając ręką, jak w pojedynku.
Gdy się zbudził z maligny po wielu tygodniach, oczy jego patrzały mętnie, nieśmiało.
I gazety rozniosły wieść, że bohater historyi romantycznej, która tak zainteresowała świat cały, młody hrabia Zarucki — zwaryował.
Czy to był obłęd? Trudno odpowiedzieć. W każdym razie był to jakiś dziwny stan. Chwilami hrabia wpadał w wściekłość, tłukł, łamał, krzyczał, ale miał świadomość zupełną swych czynów i słów. To znów następował stan osłupienia, bezgranicznego smutku.
— Nie powinienbym opuszczać mego grobu. Tylko z poza murów kamiennych człowiek może przypatrywać się rozumnie tej tragi-komedyi, która zwie się życiem. Brać udział w tem lichem przedstawieniu, serce w nie kłaść, duszę — nie warto.
To znów zrywał się do działania:
— Nie wolno usuwać się, nie wolno robić sobie widowiska z łez i cierpień ludzkich. Należy wejść między ludzi, cierpieć, a pracować, cierpieć i łzy ocierać.
Wówczas brał garść srebra, wychodził z lekarzem na miasto i rozdawał jałmużnę.
I znów następowało zniechęcenie.
— Nie, jałmużna, złoto — to nie działanie. Kto tak rozumie swoje obowiązki, ten źle je rozumie, nie pojmuje ich wcale. Odrazu należy oddać cały majątek i później w nędzy na chleb zarabiać, i wówczas czynić dobrze.