Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

naszywanie guzików na ciemne papierki. Dwanaście godzin pracy na dobę przynosiło dwadzieścia kopiejek. Ale pracować mogła w domu, nie w fabryce, w towarzystwie tylu dziewcząt i chłopców, pod opieką podmajstrzych i majstrów.
Może obawiał się stary Wojciech tych towarzyszów i opiekunów dziewczyny fabrycznej.
I zdawaćby się mogło, że w nędznej izbie pod dachem usłał starzec gniazdo bezpieczne dla siebie i córki. Okazało się jednak inaczej...
Józiek Bzik ujrzał świat w tym właśnie pokoiku chłodnym i wilgotnym.
Wojciech głośniej uderzał teraz o kamienie, ale wolniej chodził. Nie przybyła mu ani jedna zmarszczka na czole, bo miejsca już na zmarszczkę nie było. Ale skład ust zmienił mu się, rysunek warg się załamał, i twarz jego stała się nie złą, nie zawziętą, ale mroczną.
W dwa miesiące po urodzeniu już Józiek był sierotą. I Wojciech Mazur nie oddał Jóźka „na mamki“ nawet mu tego nie chciano doradzać. Rano kupował mleko i niańczył malca. wieczorem kupował mleko, kładł butelkę w kieszeń futra, owijał Jóźka w chustkę, osłaniał kożuchem, na piersiach swych starczych robił mu kołyskę i chodził przez noc całą, jak dawniej, tylko jeszcze wolniej i... ciszej teraz stukał laską o kamienie.
Tak Józiek dorósł do roku. Nie zabijało go zimne powietrze nocne, nie osłabiło chłodne, oddechem tylko starca grzane mleko. Później, zamknięty na klucz w iz-