Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wporę brał lekarstwo, i baczniej od niego pilnowała, by wypijał codziennie sakramentalną porcję mleka, część, pono, jego zbawienia.
Mijały jednak całe tygodnie, kiedy zdawało się, że nie znosili się wzajem, szczególnie ona z trudem cierpiała sam widok Klemensa. Wtedy uciekała od niego: od jego kaszlu i spojrzeń, pozornie zimnych, w gruncie rzeczy ustawicznie płonących i wszystkowidzących; od jego głosu, sposobu mówienia; od całego jego życia naraz zupełnie obcego w góry, w zakąty głuche pod opiekę dumnych, a pobłażliwych smereków, albo w zacisze samotnych dolin.
Poznała już wiele dróg, prowadzących na szczyty wyniosłe i niebezpieczne. Podczas pierwszej zimy spróbowała za namową Klemensa jeździć na nartach. Nauka poszła prędko. Już po kilku tygodniach ważyła się na dalekie samotne wycieczki. Czasu zim następnych całemi dniami bywała poza domem. Nosiły ją, niby nad ziemią po obszarze bieli nieskalanej owe skrzydła do nóg przytroczone.
Zima najłaskawiej obchodziła się z Heleną. Ściszała tęsknotę. Zachęcała do życia. Odbijała w Helenie, niby w zwierciadle, własną urodę. Wiosna trwożyła serce. Podszeptywała w czas słonecznego zwiastowania myśli osmucające i zwątpienia wszelakie. Z dróg i ścieżyn znanych, bezpiecznych i przyjaznych, spędzała do domu. Maluczkość życia jej wystawiała na śmiech i drwiny całego w krąg budzącego się życia natury. Późno zaś, już na przełomie lata zaglądała bezwstydnie pod suknie. Mrowiem niepokojącym rozchodziła się po ciele. Nocami sprowadzała do łóżka