Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak ty śmiałaś! — syknął przez zaciśnięte zęby. — Jak śmiałaś!
Kobieta zdawała się nieprzytomną z przerażenia.
— Panie, łaski! Ja nic nie wiem...
On nie słuchając postąpił ku niej o krok bliżej i pochylił się nad nią jak dziki zwierz, gotujący się do skoku.
— Do mnie przychodzisz, nieszczęsna, do mnie, i z tem! — ryknął nie hamując wściekłości i pochwycił ją za gardło. Kobieta nie opierała się. Brakło jej sił i zmartwiała ze strachu. Rabbi wydobył z pod rozerwanej koszuli srebrny łańcuszek z krzyżykiem, zerwał ogniwa i rzuciwszy krzyżyk na ziemię, uderzył weń nogą.
— Pluń na ten zabobonny amulet! — krzyknął, odskakując i odsłaniając leżącą w prochu pasyjkę. — Pluń i zdepcz, jak ja zdeptałem, albo giń!
Kobieta nie ruszała się z miejsca, osłupiałym wzrokiem wodząc od Rabbiego do krzyża. Najbliżsi jednak poczęli ją trącać i namawiać szeptem.
— Uczyń że to! Uczyń prędzej!
— On tak każe!
— To konieczne!
— Bez tego nie będzie ratunku!
— Ale będzie gorsza męka przed końcem!
Chora pozostawała na klęczkach, nie spełniając rozkazu. Słyszała to, co jej szeptano, i twarz jej mieniła się szeregiem sprzecznych