Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

narazie nie cisnąć się do niego, ale popatrzeć zdaleka i posłuchać przemowy. Poradzono im, by stanęli w pobliżu wzniesienia. Ten sam ład, jaki zauważyli od pierwszej chwili w całej organizacji, panował i tutaj. Teraz jednak mogli się przekonać, że ład ten opierał się nietyle na własnej woli, ile na roztropnie zastosowanym przymusie. Wśród publiczności, zgromadzonej na placu, uwijały się tysiące konstablów: jeden znak z ich strony wystarczał dla kierowania całym tłumem, który odnosił się do tych ludzi nie tylko z zupełną uległością, ale i z widocznym lękiem.
Strafforda zdziwił ten, nie po raz pierwszy już spotykany objaw: zwrócił się też do jednego z najpoważniejszych sąsiadów swych na placu po objaśnienie. Zagadnięty wpatrzył się weń szeroko rozwartemi oczyma.
— Pan tu chyba dopiero co przybyłeś? — spytał.
— Tak jest, ale...
— Ano, właśnie: rozumiem.
I nie dodając ani słówka objaśnienia, odwrócił się i odszedł o parę kroków.
Strafford zaciekawiony zwrócił się do kogoś innego: w odmiennej formie skutek był ten sam. O milicji i o chrześcijanach nikt z nim nie chciał rozmawiać. Niedługo przekonał się, że wogóle co do spraw, tyczących się władzy, panował wśród tego miljonowego zbiorowiska ludzkiego ten sam bezwzględny wstręt do wyjawienia myśli z wyjątkiem powtarzanych ze