Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kać niczego, choćby to była jeno garść przelotnych wrażeń... Ale w takim razie...
W takim razie trzeba było wybrać — śmierć.
Edyta powstała i wraz z innymi skierowała się do wyjścia. Czekając w przedsionku na windę, otarła się o księdza, który, zrzuciwszy kościelne szaty, wychodził z kaplicy. Był to ten sam, który jej pierwszy opowiadał o Proroku.
Przywitał ją uprzejmie, pytając czy zawsze interesuje się tym człowiekiem. Potwierdziła to, wyznając jednak, że postanowiła zaniechać zamiaru udania się do niego po ratunek.
Ksiądz cofnął się o krok w pusty kąt pokoju i spojrzał na nią uważnie.
— „Dlaczego“, jeżeli wolno spytać?
Opowiedziała mu otwarcie, to wszystko, co przeszło jej przez duszę w tej godzinie. Gdy skończyła, ksiądz stał przez chwilę zamyślony, nic nie mówiąc.
— Czy pani stanowczo nie decyduje się przyjść do nas i korzystać z tego, co dać może Kościół? — Spytał wreszcie.
Popatrzała na niego z odcieniem smutku.
— Nie, rzekła. Wiary nie można ani narzucić, ani wmówić. Ja jej nie mam!
Ksiądz spuścił głowę.
— Szkoda! westchnął. Spodziewałem się... Nie mówmy o tem! W każdym razie winszuję pani decyzji w tej sprawie: jest ona godną tak