Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oto więc odszedłeś ode mnie, Panie mój, i sam pozostałem na tej smutnej ziemi! — jęknął głucho. — Czemuż nie przybywasz, śmierci!
I bardzo znużony opuścił się zwolna na kolana, przymykając oczy, które nic już nie miały do widzenia na ziemi.
Ale wówczas ten sam głos, który raz już ozwał się do niego, dał mu się słyszeć po raz wtóry.
— Podnieś głowę i patrz.
Posłuszny, wzniósł w górę oczy, ale wnet przymknął je, rażone niesłychanym blaskiem, w którego promieniu zgasło słońce. Głos ozwał się znowu naglący.
— Podnieś głowę, i patrz.
Rozwarł posłusznie oczy i patrzał, a blask wzierał się mu w jestestwo całe, przenikając je, miażdżąc i paląc na węgiel. A światłością tą był olbrzymi płomienny krzyż, zasłaniający sobą całą kopułę niebieskiego widnokręgu.
I starzec upadł rażony śmiertelnie straszliwością blasku tego, którego nie była w stanie znieść żadna stworzona istota.
I wtedy dokonało się to, co było przepowiedziane przed wiekami. I minął świat ten jak przed nim minęły inne, i pozostała w miejscu jego moc i chwała Boża.
A trąby Archaniołów grać poczęły ziemi umarłej pierwsze hasło Zmartwychpowstanta:
— Na sąd! na sąd!! na sąd!!!

KONIEC.