Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ny wielbłąd! — mruknął ojciec pięknej Kaliny.
— W każdym razie spróbować trzeba! — zdecydował Finkelbaum i zbliżył się do pierwszego ministra z czarującym uśmiechem na tłustych wargach.
— Mam nadzieję, że najdostojniejszy myśl moją zrozumiał. Byłem w smutnej konieczności samobiczowania i nie szczędziłem naszej skóry! Nie brak nam zawistnych, a denuncjacja najchętniej zwraca się przeciw tym, którzy stoją najwyżej. I cóżby stało się z nami, gdyby o tych wszystkich rzeczach, o których mówiłem, oświecono boskiego z innej strony poza Radą?
— Więc to było samobiczowanie? — spytał z uśmiechem Strafford. — Bo ja sądziłem, że bicze przeznaczone były dla mnie jednego!
Dostojny podniósł obie dłonie, protestując.
— Cóż znowu! Czyż można go posądzać! Jego, tak oddanego najdostojniejszemu Komisarzowi! Nie o podkopanie szło, ale o podtrzymanie! Oczywiście!
Inni dostojni wtórowali, przesadzając się w uprzejmościach i upewnieniach. Jeden Kwaśniewski stał na boku, posępny jak noc. Bełkotał niezrozumiale, jak to miał we zwyczaju. Strafforda doszedł urywek zdania.
— Kiedyś opuści cię przeklęte szczęście, a ja wtedy...
Tego samego dnia jeszcze Gesnareh zniknął z Wawelu. Szeptano, że udał się małym