Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

te miał czarnemi plamami. Nieprzytomny był i choć Hans odwracał go, by pokazać poranione ciało, nie obudził się.
— To gangrena! — rzekł jeden z więźniów, podchodząc. — Jestem lekarzem i znam się na tem. To niezbędny skutek nadużywania tej piekielnej machiny.
— Ależ on winien być w szpitalu! — zawołała Edyta z przerażeniem.
Lekarz uśmiechnął się.
— Żaden szpital mu nie pomoże. Zresztą przynoszą do nas konających, zdjętych z tortur celowo. Ma to być środek na przełamanie naszej stałości!
Edyta zakryła sobie oczy.
— Ależ to straszne, straszne! — wyjękła.
Hansowi oczy zaświeciły.
Mniej straszne od tłumów, czczących tego człowieka jak boga! — krzyknął.
Młoda kobieta chciała coś odrzec, ale słowa uwięzły jej w gardle. Lekarz patrzył na nią uważnie. W spojrzeniu tem był wstręt, mieszało się jednak do niego współczucie.
— Czy pani nie wiedziałaś o tem? — zagadnął, ruchem ręki ogarniając prycze towarzyszy i konającego.
Ona ręce wyciągnęła przed siebie przerażona.
— Nie! Nie! Nigdy! Jakże możecie przypuszczać?
I pospieszyła dodać, zasłaniając drogiego człowieka: