Strona:James Fenimore Cooper - Ostatni Mohikanin.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To było prawdziwie mistrzowskie uderzenie — powiedział wesoło Sokole Oko. — Teraz chcielibyśmy...
— Pst! — przerwał mu ostrzegawczo Czingaszguk, przypadłszy do ziemi. — Słyszę czyjeś kroki.
— To pewnie idą inne jelenie, lub wilki dążące ich śladem — rzekł strzelec.
— Nie — odpowiedział powstając wódz — to nadchodzą konie bladych twarzy. — Rzekłszy to, czerwonoskóry usadowił się spokojnie na pniu drzewa, dodając: Blade twarze są twoimi braćmi, Sokole Oko, przeto rozmawiaj ty z niemi.
— Dobrze, będę z nimi mówił — brzmiała odpowiedź — ale nie widzę nikogo, ani człowieka, ani zwierzęcia... A jednak... Oto trzasnęła gałązka... a tam poruszają się krzaki. Tak, to biali, widzę ich. Daj Boże, aby uszli rąk mingosów.
Na ścieżce, wydeptanej przez dzikie zwierzęta, ukazała się postać pierwszego jeźdźca. Sokole Oko ze strzelbą w ręku wyszedł na spotkanie nadciągającym podróżnym.
— Kto przybywa? — zapytał po angielsku strzelec.
— Dobrzy chrześcijanie i przyjaciele króla — brzmiała odpowiedź. — Zbłądziliśmy w lesie i prosimy, abyście nam zechcieli powiedzieć, jak daleko jesteśmy od fortu Williama?
— Fort Williama — odpowiedział, śmiejąc się, strzelec — jest bardzo daleko. Jeśli jesteście przyja-