Strona:Jak to się stało. Pies i księżyc.pdf/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Jak to się stało.

Pan Arnold przyniósł do domu duży podłużny przedmiot, owinięty w papier, i z ożywieniem, ku wielkiej radości zaciekawianych dzieci, rozpakował go. Był to ręczny aparat do gaszenia ognia „Excelsior“.
— Tu się naciska i momentalnie... piasek, rozumiesz?
— Rozumiem, — odparła pani Arnoldowa — ale co ci odrazu do głowy strzeliło kupować coś podobnego?...
— Epidemja pożarów. W razie czego... Tru-tu—tru-tu... Józiu, jak strażacy jadą?
— Tlu-tu—tlu-tu — trąbi Józio.
Błyszczące oczy pana Arnolda zesztywniały nagle — i mruknął.
Ogromną, ogromną troską patrzały te same, co wczoraj, niebieskie tapety.
— Co ci jest?
— Eee.. bo wy wszyscy... tacy...
Łapczywie, głośno mlaskając, jadł zupę...
Nazajutrz wstał bardzo wcześnie i upominał się o krawat, którego nikt w domu nie pamiętał.
I wyszedł zły. I wrócił z barometrem.
Nieprzyjaźnie szara była kamienica, w której mieszkał brat pani Arnoldowej. Zastała go na podwórzu.
Nie chciało mu się iść, lecz poszedł. Gdy weszli do pokoju, gdzie troską ogromną patrzały te same, co wczoraj, niebieskie tapety, pan Arnold płakał.
Starali się, jak mogli, wytłumaczyć mu, że takiego krawata nie miał nigdy... że poszukają zresztą... żeby się uspokoił, lecz on pod szafą szukał.. i pod dywanem... i płakał... i płakał... i o krzesło się uderzył... i za uderzony łokieć się trzymał i płakał, na czworakach...
A już wieczorem krzyczał strasznie, że w ampli kręci się Bóg! — — —

Juljan Tuwim.


Bies i księżyc.

Jest chuda, ciemna pani. Wstaje zwykle wcześnie, siada przy oknie i wygląda na ulicę, podparłszy kościstą ręką ostry podbródek. Za podwójnemi szybami kołyszą się kasztany. Tam jest jesień.
Drżącym brzękiem, szybko, lękliwie bije zegar godziny. Po obiedzie słońce rozlewa się po ulicy, rozlewa się męcząca wzrok złocistością. Błyszczą metalowe gałki na parkanie ogrodu. Sterczą nieruchomo ozłocone kasztany.
A wieczorem przychodzi garbus w okrągłych okularach, głowę na bok przechyla, ręce zaciera. „Paniusia jak zwykle, co? Trzeba zapomnieć, trzeba się uspokoić! Taki to już bieg tego świata, paniusiu-dobrodziejko!...“ Chuda, ciemna pani uśmiecha się po raz pierwszy... „Oh, mon docteur! Zresztą... zaczniemy?“ — „Ano chyba, jak pan Bóg przykazał“, rozpływa się garbus w ukłonie.
Na palcach wchodzi lokaj, zapala Świece na fortepianie... A ci zaczynają grać — na cztery ręce — jakieś wzniosłe tragiczne psalmodje genjalnego mistrza — i w żółtym świetle świec skaczą dwie pary rąk po klawjaturze...,
Wtedy właśnie Bies wpływa do pokoju na promieniu księżyca, przykucuje w kącie i słucha i słucha...

Juljan Tuwim.