Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   226   —

Może do Klubu szlacheckiego, tam napewno znajdziemy znajomych.
— Jest tu jakiś ogród Szumana — zaproponował Budzisz nieśmiało.
— To tingel, kabaret. Chce wuj tam pójść? Mnie wszystko jedno.
Gdy się tak namyślali nad wyborem lokalu, służący oddał Rokszyckiemu list, który on schwycił pośpiesznie. Ale list był, niestety, z miasta.
— Od kogo to? — Nie wiem, panie. Po południu oddany.
List był na kolorowym papierze, mocno zaperfumowany. Kazimierz zmarszczył się, czytając, spojrzał na podpis, znowu zaczął czytać i uśmiechać się nieco pogardliwie.
— To akurat dla wuja na dzisiaj.
— Dla mnie? Pokaż!
— Pisze po niemiecku jak aś »Mitzi«, że mnie kocha...
— Więc cóż tu dla mnie?
— Odstępuję wujowi całą tę awanturę.
— No, tak się mówi... A jak ta Mitzi wygląda?
— Nie wiem. Pierwszy raz o niej słyszę.
— Więc o czem tu gadać? — rzekł pan Apolinary z pewnem rozdrażnieniem. — Nie wiesz, kto, gdzie, to i ja nie wiem.
— Owszem, wiem gdzie. Pisze, że będzie