Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




XIV.

Długo siedział pan Apolinary w hotelu po przyjeździe do Wilna, zanim się doczekał powrotu Kazimierza już po północy. Rzekł po serdecznem przywitaniu:
— Skądże to pan Kazimierz? Oczy ci się świecą, jak w gorączce. — — — Przyznaj się, żeś poznał jakąś śpiewną litewską Filidę?... Mnie powiedzieć możesz — jestem kompanem do wszystkiego.
Rokszycki przeczył energicznie:
— Ani mi się śniło, wuju.
— No, tak po paru tygodniach suchego postu sny zdarzają się grzeszne. Ale na jawie pamiętaj, Kaziu, ostrożnie! Miałem niegdyś taki wypadek w Kaliszu...
— Niechże wuj da pokój! Zajm ują mnie tu sprawy poważne.
— Oj, ta młodzież dzisiejsza! — ziewnął pan Apolinary. — Skądże wracasz? Nie z kościoła o dwunastej w nocy.