Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   54   —

— Dryada tych gajów — szepnął Michał, gdy bryczka, porzucając zarośla, skręciła między pagórki polne.
I myślał przez chwilę, jakby najpoetyczniej wpleść Warszulkę do pożegnalnego wiersza — — Zasunęła mu się trochę za mgłę innych wrażeń towarzyskich, zgiełkliwych. W ostatnich dniach dużo podróżował rzemiennym dyszlem, objechał sąsiedztwo na pożegnanie. Od Pucewiczów z Gaczan zajechał wprawdzie do Potyłty umyślnie, aby pożegnać Warszulkę, ale ją zastał przy robocie około mleka, w kwaśnych woniach garnków i skopków, z rączynami tak uwalanemi, że nie śmiała ująć panicza za rękę. I kręciło się ich tyle, parobków, dziewek, około tej samej roboty, że Michał zdołał zaledwie przemówić parę słów ukradkiem do Warszulki. Takie pożegnanie, może na cały rok, było doprawdy niedostateczne. Ale cóż robić? — — Śliczna dziewczyna, coś nawet w niej jest odmiennego od tych samiczek zwinnych przy grabieniu siana i obrządku gospodarskim, coś gra w jej głębokich oczach, niby młoda dusza wyrywająca się do szczęścia — — ale cóż robić? — warunki towarzyskie, przemożne różnice klasowe — — Do zabawy dobra taka Warszulka; do wspólnego życia zbyt nikła...
Kiedy bryczka potoczyła się przez pola, wjeżdżając stopniowo na stoki łańcucha pagórków, zmieniły się wrażenia i myśli Michała. Podmuch rzeźwy, prawie morski, rozcieńczał tutaj słabe ciepło jesiennego słońca, w przeczystem powietrzu jaskrawo barwiły się rozłogi. Na wytartej pozłocie ściernisk pajęczyny babiego lata rozciągały swe mgły jedwabiste. Bezkwietne murawy łąk i łęgów międzypolnych przekładały ciemną, strzyżoną zielenią role podorane czerwonawe i zboża tu i ówdzie pozostałe na pniu: rude pszenice-jarki, potargane i brudne wyki nasienne, przywiędłe kartofle. Zalatywała prądami specyficzna woń lnu, rozesłanego po łące, lub moczonego w kałużach i jeziorkach. A już na drzewach, wszędzie rozrzuconych, były wszystkie barwy tęczy z przewagą szczerego złota.
Szare z szarej roli podrywały się stada siewek, zdaleka podobne do wędrującej po ziemi kurzawy. Z drzew zaś przydrożnych głośne już o sto kroków i oblepiające gałęzie niby gronami czarnych owoców, furkały nagle ogromne chmury szpaków, szybkie, skłębione przy ostrych łukach powietrznych zawrotów. Jedno takie stado nadciągnęło nad bryczkę, a spostrzegłszy ją, zawróciło nagle nad końmi kupą tak gęstą, że aż przesłoniła słońce zwartym cieniem i zaszeleściła wichurą.