Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/367

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   365   —

Bandyci nie przedostali się jeszcze na tamto podworko, strzelali w dom przez kraty żelazne od ulicy.
Przebiegł ktoś pędem przez podwórko. — — Dwa ogniste bicze błysnęły z piętra tamtego domu w kierunku ulicy — dwie detonacje — potem znowu gęsta salwa z ulicy na dom i zadźwięczał szklany grad szyb okiennych potłuczonych. Znowu parę strzałów z domu, znaczonych ogniście. — I cisza.
Doleciał aż tutaj jeden gromki głos rozkazujący — znowu wrzawa tłumna, niby jarmarczna. — — I znowu noc zaległa szafirowa, niema.
Po kilku minutach oczekiwania na dalszy ciąg awantury, odezwał się Sworski:
— Widocznie napad odparto. Komenderuje tam tą strażą jeden sążnisty Polak — widziałem go. Ma tylko sześciu podkomendnych, ale też wyborowych. Jesteśmy z tam tą załogą w porozumieniu. Gdyby tam było krucho, obowiązaliśmy się przybyć im na odsiecz. Ale widocznie dali sobie sami radę.
Zauważyła znów pani Łabuńska:
— Jak to łatwo dostać się przez ten niski murek z tamtego podwórza na nasze! Gdyby zbójcy zajęli tamten dom, mogliby nas stamtąd zaatakować.
— Mogliby. Ale od czegóż mamy trzydziestu karabinierow, a między nimi walecznego Celestyna — żartował Sworski już swobodnie.
— Prawda! a gdzież pan Łuba? — mógłby już powrócić i opowiedzieć nam dokładniej całe zajście.
Ale Łuba nie wracał. Towarzystwo zasiadło znów do stołu i do czarnej kawy; zdecydowano nie kłaść