Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   209   —

Napływało do Kijowa coraz więcej Polaków na żałobne w tym roku kontrakty. Obywatelom ziemskim trudno już było dosiadywać na wsi, nietylko w Kijowszczyźnie, ale na Podolu i Wołyniu. Lud ruski postarał się teraz o potwierdzenie ustalonego już przezwiska „hady“. Czy gdzie doznał pogardy i wyzysku, czy wyraźnych dobrodziejstw od bogatszych ziemian, rzucił się bez wszelkich skrupułów do zagarnięcia obszarów, do grabieży dworów urozmaiconej tu i ówdzie amatorską rzezią właścicieli. Pogrom Sławuty i zamordowanie starego księcia Romana Sanguszki stały się jaskrawą żagwią tej odrodzonej Humańszczyzny, która najbogatszą osiadłość polską na Kresach miała wkrótce wniwecz obrócić. Obywatelstwo tedy, nie mające za sobą obrony rządu, ani policji, niepewne nawet swych służbistych kozaków, napływało tłumnie do Kijowa.
Polacy przybyli tu jeszcze ze stron dużo dalszych, niż ziemie ruskie — z Litwy stosunkowo niewielu — sporo z Galicji, najliczniej z Królestwa i z samej Warszawy, zanim jeszcze zajęli ją Niemcy. Utworzyła się więc duża kolonja polska, ale przypadkowa, słabo zżyta z sobą i niezorganizowana. Pośredniej spotkał Sworski sporo znajomych, niektórych wcale niespodziewanych.
Pewnego dnia ukłonił mu się na ulicy ładny młody oficer idący między dwiema ładnemi też damami. Sworski oddał ukłon i dopiero, gdy się obejrzał i przyjrzał, poznał Rewiatyckiego w tej rycerskiej postaci. Nie mógł go zatrzymać z powodu nieznajomych dam towarzyszących, ale tegoż dnia zapytał Celestyna, z którym już mieszkał w jednym domu: