Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   197   —

Stara nie kwapiła się do projektu; ręce jej opadły beznadziejnie:
— Nie dogonimy, nie! Już ja czuję: oni się chcą mnie pozbyć. — — Jechałam dotąd na wozie, na cudzym, parokonnym, — ale jeden koń padł dzisiaj, trzeba było ulżyć ciężaru — wymówili mi miejsce. Poszłam za dziećmi — nogi jeszcze jako tako — ale trudno za niemi zdążyć; wyrywali mi się, wyrywali, aż... teraz już się o nich nie zaczepię.
— A bliscy to byli pani ci... którzy odeszli?
— Jakże! — córka rodzona, Weronka! i mąż jej, Stasiak. Żywili mnie — niech im Bóg Najwyższy odpłaci! — i dzisiaj jeszcze jeść dali. Ale w tych dopustach, co latoś spadły na naród, męczą się serca w ludziach... i ich się dla mnie zmęczyły.
— Już ja ich tam... — chciał Celestyn obiecywać nawrócenie znieczulonych, ale przerwał, bo i sam nie wierzył.
Podpierał babinę pod łokieć i prowadził po ścieżce, ciągnącej się wzdłuż szosy. Szła jednak bardzo powoli i nieśmiało po oślizgłej od deszczu ziemi. Pochód uchodźców, przyśpieszony właśnie, mijał wartko; nie widać już było wozu Więciorków już minęły wogóle wozy; przesypywała się hołota piesza, mizerniejsza od poprzedniej, obojętna na wszystko, wpatrzona w ziemię, jak zwierzęta robocze. — — Już i te szeregi zaczynały się przerzedzać.
Łuba spojrzał z niepokojem za siebie; o sto kroków widniała droga pusta; o dopędzeniu pochodu z tą niedołężną towarzyszką nie było co marzyć.
Jedynem zdarzeniem pomyślniejszem było to, że