Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   177   —

reszty ludzkiego plemienia. Przędza mu teraz starczy za rodzinę, za cel i rozkosz życia, przędza mu wypełnia szare zwoje mózgu i krwawe ssące przyrządy. Wyłysiała pracowita czaszka, kark i skronie omszały kędzierzawym szronem; gorycz i przebiegi wyryły na twarzy bruzdy, których zespół znaczy dla ludzi marnych dostojność i rozum, a dla duchów czystych — bezeceństwo.
Jaki ma dzisiaj urzędowy tytuł Ekscelencja Lorentz Latzki? — tego nie wiem. Ale wiem, co robi. Czeka na kogoś, spogląda na zegarek. Dobiegła pora — Latzki dzwoni — natychmiast zjawia się w pokoju służący, czarny i uroczysty, jak karawaniarz pierwszej klasy.
— Czy jest w poczekalni ten pan, którego przybycie zapowiedziałem?
— Ten z Rosji?
— Raz już mówiłem, że nie z Rosji, lecz z Bułgarji. W służbie, którą u mnie pełnicie, nie wolno się mylić.
— Słucham. Ten pan z Bułgarji oczekuje już od kwadransa na rozkazy Ekscelencji.
— Prosić go do mnie.
Wchodzi mężczyzna wysoki, w ubraniu cywilnem, widocznie przebrany świeżo z munduru, do którego przywykł — tak jakoś szurga butami i szuka szabli przy boku. Z pewnością Moskal: wysokie, prostokątne bary, rysy regularne, choć mongolskie oczy i policzki. Udaje swobodę i serdeczność, spojrzenie ma jednak wątpliwe i wymijające. Latzki powstaje, wita uprzejmie, lecz z dostateczną wstrzemięźliwością, aby nie stracić przewagi w konferencji. Rozpoczyna bez zwłoki: