Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   155   —

— Niby tak: porozumienie patrjotów polskich, jednego z drugim? — zażartował nieśmiało Celestyn.
— O, to właśnie. Dowodził mi o potrzebie zorganizowania ludzi rozumnych, niesfanatyzowanych przez partyjność, jako reprezentacji polskiej zagranicą, gdzieś na gruncie nieobjętym pożogą wojenną, — niby to w celu, aby mocarstwa, jak Niemcy, Austrja — nawet i Francja, a także kraje neutralne miały z kim się porozumiewać w sprawach nas obchodzących. Taki sobie komitet, rozsadnik przyszłego rządu narodowego, Sanhedrin (tego określenia nie użył), którego on, Halevy, byłby tylko skromnym sekretarzem. Szkicował przede mną projekty dyplomatycznych porozumień — te zaś wszystkie z Berlinem.
— Niby biuro do handlowania Polską en gros et en détails? — wtrącił uwagę Łuba.
— Dobrześ to rzekł, Celestynie. I mówiłoby się tam po francusku, a działało po niemiecku. — Rozumiecie, że ja nie zapaliłem się do projektu. Odpowiadałem jak bardzo ospały patrjota, bez słowa aprobacji, aż nareszcie mąż ten opatrznościowy mnie poniechał.
— Sądzisz więc, że to agent niemiecki?
— Z pewnością — ale i jeszcze wyższy dygnitarz. Gra rolę gorącego Polaka, a jest reprezentantem naczelnego, międzynarodowego żydostwa. I wielu dobrodusznych Polaków uwierzy w polskość jego zamiarów, sądząc go tak: cóż on winien, że urodził się Żydem? — nie kryje się z tem — ale pracuje dla Polski, duszę ma polską. — Tymczasem jest naopak: