Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   12   —

Gimbut uśmiechnął się także, bo w sprawach literackich ufał znawstwu żony.
Drugi cień nie rzekł nic, zdjął tylko kapelusz i wsparł się pochyło na lasce, że zaś był nadmiernie wysoki, przekreślał krajobraz kształtem jakiegoś pnia we środku drogi, który podparto z obawy, żeby się nie przewrócił.
— Skąd to panowie wracacie? — zapytał Gimbut.
— Zawiadowca zaprosił nas na imieniny. Dużo ludu wszelakiego — paru starszych majstrów — demokratyzacja! Ja to wszystko muszę znać, — to się przyda. Były i panienki...
— Aa? były panienki? — podkreśliła dyrektorowa.
— O, bardzo porządne panienki.
— Po... o...rządne panienki! — zawołał długi towarzysz.
Skoro przemówił, poznali wszyscy, że jest mocno podchmielony.
— Idź spać, Celsjuszu! — zakomenderował Rewiatycki.
Celestyn Łuba, kolos piśmiennictwa polskiego, powiedział tylko grobowo: „do — o — branoc“ i rzucił się w cień, który pokrył meandry jego odwrotu.
— Już chyba wszyscy pójdziemy? — rzekł Rewiatycki.
— My czekamy na nowych gości. — Jabym się jeszcze przeszła po ogrodzie — zawołała ochoczo pani Adela.
Gimbut nie protestował, tylko zaznaczył, że on w każdym razie ma dosyć dziennych przechadzek, bo rozparł się jeszcze wygodniej w fotelu.