Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   131   —

w marnem ludzkiem gadaniu. Las, milcząc prawie, odpowiadał lepiej na zawiłe pytania duszy, niż całe chóry ludzi wymownych. Sworski usiadł na mchu i zapamiętał się.
Nazwał odrazu jasno istotę swojej udręki: szukanie Polski. Idzie Ona ku nam przez gromy bitew, przez targowisko dyplomatyczne, przez jarmark rozgadanych dzienników — zbliża się nieodwołalnie. Ale skąd przyjdzie i kiedy?
Cisza leśna uśmierzała niecierpliwość, skracała czas oczekiwania, niosła jakoby pewność ziszczenia nadziei.
Tadeusz poczuł nerwami, bez przesłanek rozumowanych, że go zaraz spotka coś ważnego i pomyślnego. I nagłem przeczuciem rażony, spojrzał ku szczytowi leśnego wzgórza, nad którem wiał słoneczny sztandar nieba.
Jakoż z pochyłości zadrzewionej zstępował mąż dziwny, z odkrytą, postrzyżoną głową, brodaty, a w szacie długiej, wysoko podkasanej, z pod której błyskała krzywa szabla. Niósł ciężar ogromny, bo wysokiego, jak on sam, człowieka w szarym mundurze, jednak nie uginał się pod ciężarem. Żołnierskie jego buty schodziły lekko ze wzgórza, jak po schodach, chociaż wrzynały się w mech, zostawiając głębokie ślady.
Tadeusz, przywarty do sosny, nie śmiał się odezwać. Ten wspaniały mnich, czy jakowyś mocarz, był podobny do kaznodziei z pierwszego dnia wojny — i podobny jeszcze do kogoś z zamierzchającej przeszłości, chociaż ubiór mnisi, broda, kosztur pielgrzymi...? Ale i szabla pod habitem!