Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   115   —

i dzieci — mełli przez zaciśnione zęby ludzie, pomni tylko nienawiści i zemsty.
— Siła tymczasem sprzymierzona z nami, pchnięta przez Wyroki na zgubę Niemca, prawroga Polski. Idą z nią Francja, Anglja, narody światła i wolności. — myśleli inni, pomni przedewszystkiem wielkiej sprawy Ojczyzny.
Sołdaci maszerowali uporczywie, sfornie, nie rozglądając się nawet po ogromnem mieście, dla wielu z nich będącem pierwszyzną w życiu. Dochodzili posłusznie do mety dziennej, zakreślonej im przez ukaz. Darmoby wypatrywać z ich twarzy zasutych powszechnym, szarym pyłem, jakieś marzenie o jutrze. Srogą tylko zaciętość wyrażały ruchy tych ciał rzuconych w przeznaczenie, zgodnych w tabunie.
— To są te najlepsze pułki syberyjskie — objaśniał ktoś wpobliżu Sworskiego i Łuby — połowa w nich Polaków.
— Co też pan opowiadasz?! — zaprotestował elegant odznaczający się wiedeńskim „sznytem“ — gdzie tu pan widzi polskie twarze? Same dzikie zwierzęta.
— Ubraćby pana tak, jak ich, i przepędzić kilkaset mil, tak samobyś pan wyglądał — odparł nieustępliwy Warszawiak.
Elegant wzruszył tylko ramionami.
Tymczasem ludzie z tłumu, nie należący do wyższego towarzystwa od Lours’a, wybiegali czasem kuwojsku, ten z paczką papierosów, tamten z kilku bułkami w ręku i oddawali te skromne dary pierwszemu z brzegu szeregowcowi, który je przyjmował zwykle