Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   305   —

a wiosna nad jeziorem naprowadza na nią malarję. Zadziwił się pan Robert, który wiedział, że Dosia urodziła się nad tem jeziorem, kwitnie zdrowo przy niem i kocha je nieodmiennie, ale zrozumiał, że córka ucieka od samotności i od ciężkich w niej myśli, więc zamiar wyjazdu pochwalił. Gospodarstwo nie pierwszy raz pozostanie chwilowo bez nadzoru właścicieli.
W Gdeczu natrafiła Dosia na rozpływanie się zjazdu ziemian, który pan Ambroży zgromadził dla dalszego popierania swych zdawna przedsięwziętych zamierzeń. Sesje już się skończyły, ale kilku uczestników ociągało się z wyjazdem dla rozkoszy przebywania w tem ognisku ziemiańskiem, pośród pięknie zorganizowanego życia, któremu nadciągająca wiosna dodawała nadziejnych i radosnych prądów. Coś, niby generalne szczęście, czuć było w powietrzu. Do tej błogiej atmosfery przyczyniał się dobór towarzystwa i zharmonizowanie dążeń; przyczyniał się kapitalnie panujący tu spokój sumień.
Dosia dostrzegła odrazu doniosłe przeobrażenia, które zaszły w humorach i w samopoczuciu, zwłaszcza gospodarzy domu. Składali parę małżeńską dobraną. Ambroży odmłodniał pozornie, pomimo, że posiwiał na skroniach; Wercia, zachowując swój urok kobiecy, znacznie spoważniała. Porozumiewali się ciągle, głośno, lub pocichu, w sprawach domowych, a zapewne i uczuciowych.
Ogarnęło Dosię ciepło wyrozumiałej przyjaźni, którego jej zatroskana dusza bardzo potrzebowała. Ambroży, Wercia, ciocia Figa, stary Chalecki urado-