Strona:Józef Weyssenhoff - Jan bez ziemi.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   258   —

tury, ani do wyszukanej wygody. Widok z okien był na podobny dom przeciwległy, podwórze ciemne i brudne, piece dymiły, schody były wyżarte przez liczne procesje grubych butów. Mało nad tem cierpiał Skumin, uważając instynktowo ten dom za etap przejściowy w wędrówce swego życia. Tylko, ponieważ dłuższy pobyt w Warszawie wypadł mu na porę zimową, w której trudniej o świeże powietrze, dusił się w swym „familijnym“ pensjonacie i uciekał z niego pod byle pozorem. Już gmach bankowy, w którym codzienne miał zajęcie, był lepiej przewietrzony i stał przy czystszej ulicy. Zresztą wybierał się Jan często na przechadzkę, nie kierując się nigdy na ulicę Marszałkowską, lecz przez plac Trzech Krzyży wchodził w Aleję Ujazdowską, gdzie, pomimo zimy, było czyściej, a obfitość drzew nasycała powietrze lepszemi woniami, sprawiała nawet czasem niespodzianki, ubierając się w kryształową osadź, oblaną bladem słońcem.
W jeden taki piękny dzień zimowy Skumin, postępując wzdłuż parku Ujazdowskiego, zauważył, że kryty samochód zatrzymał się z pędu na jezdni i jakaś pani w bogatem futrze, po otworzeniu drzwiczek, wychyliła się, dając mu żywe znaki, aby się zbliżył.
— Pani Canevari!
Oczywiście, podszedł do drzwiczek i ukłonił się.
— Pan tutaj, hrabio? Przejazdem czy na stałe?
— Tymczasem mieszkam w Warszawie.
— Pamięta pan „mandragorę“ w Gdeczu?
— Naturalnie, że pamiętam.
— A ten pyszny stary senator żyje?